Majewska objawieniem „Szoszy” – Wiesław Kowalski w Teatr dla Was
Isaac Bashevis Singer w „Szoszy”, swojej ostatniej powieści, zawarł wiele historii nawiązujących do własnych doświadczeń życiowych. Karolina Kirsz, nie do końca rezygnując – i dobrze – z wątków humorystycznych, w swojej adaptacji postanowiła przede wszystkim jednak być wierna zarówno stylistyce utworu, jak i zachować w niej to, co dla autora „Dworu” było najbardziej istotne, czyli skupić się na tragicznych aspektach ludzkiego losu również w wymiarze ideologiczno-politycznym. W ten sposób dotykamy samej kwintesencji i meritum tego wszystkiego, co przeżywa Aron Greidinger od dzieciństwa na ulicy Krochmalnej 10, po wyjazd i powrót do Warszawy. Jesteśmy niejako w środku konfliktu, który rozgrywa się we wnętrzu młodego literata i konfrontowany jest z egzystencją warszawskiej cyganerii i emigracji w czasie między I i II wojną światową.
Kirsz zaczyna od zaakcentowania chasydzkiego pochodzenia Arona (bardzo dobra rola Piotra Siereckiego). Poznajemy dzięki niemu jako narratorowi warszawskie środowisko żydowskie Ameryki, a wcześniej w Warszawie dziewczynkę o imieniu Szosza (Małgorzata Majewska to aktorskie odkrycie w tym spektaklu), która jest inna od panienek w jej wieku. Na scenie pojawia się cała galeria postaci, wśród których odnajdziemy między innymi Moryca Feitelzohna (Ryszard Kluge), Celię (dystyngowana kwintesencja kobiecości w interpretacji Ewy Dąbrowskiej), Dorę Stolnitz (odważnie poprowadzona rola Moniki Chrząstowskiej), Baszełe (Alina Świdowska), aktorkę Betty Słonim (intrygująca w emocjonalnym rozwibrowaniu Ewa Greś) i jej amerykańskiego towarzysza życia Sama Dreimana (malowana mocną, sugestywną kreską rola Grzegorza Kulikowskiego). Najważniejsze są jednak kobiety, z których każda postanawia swoją atrakcyjność wykorzystać do tego, by mieć Arona na własność i tylko dla siebie. Twórcy przedstawienia skupili się przede wszystkim na wyeksponowaniu tragicznych losów bohaterek, nie rezygnując niekiedy z emocji przynależnych kobietom na skraju załamania nerwowego, ukazujących całą niejednoznaczność postaci uwikłanych w siatkę uzależnień erotycznych, obyczajowych, ekonomicznych, kulturowych czy społecznych.
Aleksandra Szempruch na niewielkiej scenie Warszawskiej Opery Kameralnej postawiła na minimalizm – trzy ustawione na scenie ławki pomagają Kirsz z jednej strony na niebanalne rozwiązania sytuacyjno-przestrzenne, z drugiej nie odciągają uwagi od możliwości skupienia się na płynącej potoczyście opowieści. Mamy tutaj wyraźnie nawiązanie do tego, co u Singera nazwać można balansowaniem na granicy życia i śmierci. W atmosferze wyczuć się daje nieuchronność tego, co niebawem ma nadejść (Hitler, Stalin). Jest to wszystko zawarte w klimacie widowiska, które w sekwencjach katastroficznych ma coś z Shopenhauerowskiej aury zła, cierpienia czy współczucia.
Szczególnie interesująco wybrzmiewa w spektaklu tytułowa postać przyjaciółki Arona z dzieciństwa, w interpretacji Małgorzaty Majewskiej. Szosza, nie mogąca zapomnieć o śmierci siostry, jest kimś jakby zawieszonym pomiędzy dwoma stanami, jest delikatna, efemeryczna, nie wiadomo czy to już kobieta, czy wciąż jeszcze dziecko. Jedno możemy przyjąć bez wątpienia, jest Inna, inna od tych wszystkich kobiet, które spotyka na swojej drodze Aron. Majewska buduje odmienność i niedojrzałość swojej bohaterki z bardzo prostych, naturalnych i autentycznie szczerych zachowań. Emanuje z niej dobrotliwa naiwność, czystość, niewinność i trudny do nazwania urok. Urok, który każe na nią patrzeć niemalże jak na świętą. Tyle że nie wszyscy to zauważają. Nawet dla rodziny jest kulą u nogi. Cierpiąca z tego powodu Szosza, jak również nie mogąca zrozumieć całego świata wokół, wszystkie swoje uczucia postanawia przelać na Arona. Widać to najpiękniej w scenie kiedy ten wraca po długiej nieobecności pod jej dach. Wtedy jej wierność i jego tęsknota splatają się jakby w jedność, stając się jednym ciałem, które łączy trwające wciąż przywiązanie, nie wygasłe podczas dwudziestoletniej rozłąki.
Scenariusz napisany przez Karolinę Kirsz, eksponujący również z duża siłą sekwencje poruszające problemy związane z pisaniem na zamówienie przez Arona tekstu dla teatru, trudno uznać za wierną autorowi adaptację, która w linearny sposób traktuje powieściową narrację. Reżyserka co i rusz rozbija konstrukcję dramatyczną spektaklu, jakby świadomie pragnęła zaburzyć percepcję widza i jego ocenę bohaterów tyleż stereotypowych, co niestandardowych. Taką właśnie zaskakującą funkcję pełnią w widowisku Girlsy – Joanna Rzączyńska, Wanda Siemaszko i Ewa Tucholska. Wprowadzają na scenę z jednej strony niepokój, z drugiej lekkość, komentują niczym chór przebieg akcji – niekiedy nawet z dozą komizmu, zatrzymują jakby na chwilę jej dalszy bieg i każą spojrzeć choćby na same pokusy kobiet z nowej perspektywy. Takie zabiegi reżyserskie pozwalają wyjść Kirsz poza dosłowność i pomagają uchwycić liminalność zawartą w powieści Singera.
„Szosza” to niewątpliwie jeden z najciekawszych spektakli jaki powstał w Teatrze Żydowskim od czasów „Dybuka” Mai Kleczewskiej i „Aktorów żydowskich” Anny Smolar.
autor tekstu: Wiesław Kowalski
28 grudnia 2016